Przybył do nas, jak każdy bezdomny pies - smutny, zaniedbany, patrzący pusto przed siebie, a w dodatku z ogromnym guzem na śledzionie. Guza zoperowaliśmy tak szybko jak to było możłiwe, ale na zaufanie musieliśmy sobie zapracować. Cierpliwie, dzień za dniem, uczyliśmy Romana, że tutaj, w hospicjum, było jego miejsce na ziemi. Widzieliśmy w jego oczach, że to zrozumiał i korzystał z całych sił z codziennych pieszczot i tulenia na dobranoc… Tulił uszka i wzdychał, gdy się do niego mówiło. Co sobie myślał? Nie wiemy, ale jesteśmy pewni, że był szczęśliwy.